Paralaksa tła

Toruń. Restauracja Luizjana. Tryptyk o jedzeniu. Część III i ostatnia.

6 października 2019
Toruń. Restauracja 4 Pory Roku. Tryptyk o jedzeniu. Część II.
5 października 2019
Prodiż Warszawski. Cudu nie było.
21 października 2019

Ulica Mostowa w Toruniu, to miejscowe zagłębie gastronomiczne. Mamy tu różne światowe kuchnie, co łatwo poznać po nazwach. I tak oprócz Luizjany, są restauracje Spichrz, Ponte, Casa Bonicatti, La Mancha, Pueblo, Mostowa 36, czy Bodega. W tej ostatniej jadłem 2 razy. Bardzo przyzwoity poziom tapas i do tego doskonałe czeskie piwo.:) W związku z kulinarnym zagęszczeniem ulicy, spotkacie tu codziennie charakterystycznego pana, który niezwykle donośnym głosem i nienaganną dykcją, mową wiązaną zachęca do odwiedzenia reklamowanej restauracji. Codziennie reklamuje inną. Brzmi to mniej więcej tak: Nie wiesz, gdzie dzisiaj zjeść? Przyjdź na Mostową 36!  Albo: Gdy głód ci dolega, może ci pomóc tylko Bodega. Łezka się w oku kręci, pamiętacie bałtyckie plaże i Cytronada w organizmie, sprzyja opaleniźnie, albo Cytronada napój boski, nawet łysym rosną włoski?

No dobra , ale miało być o Luizjanie. Jak piszą właściciele, restauracja powstała z miłości do Nowego Orleanu i do tamtejszego jedzenia, czyli kuchni kreolskiej. Jak w wielu kulinarnych historiach, tak i tu, czyli w delcie Missisipi, kuchnia kształtowała się przez lata poprzez nachodzenie na siebie wpływów okupantów (francuskie, portugalskie, hiszpańskie), sąsiadów i przybyszy (karaibskie, afrykańskie), miejscowych (południe Stanów Zjednoczonych). Jako, że nigdy w Nowym Orleanie nie byłem, z góry założyłem, że nie będę tutejszych propozycji porównywał do oryginałów. Wiem tylko tyle, że w przeciwieństwie do bardziej przaśnej kuchni cajun, ta kreolska jest dużo bardziej szlachetna. (Pewnie to te wpływy francuskiej szlachty i arystokracji. I pomyśleć, że od naszego wiceministra uczyli się jeść widelcem 🙂

Jednak jedzenie dlatego łączy, że jego język jest uniwersalny i zrozumiały w każdej dziurce naszej ukochanej Planety. Jedzenie to takie współczesne esperanto. Nie wiem jak Wam, ale mnie to hasło bardzo się podoba i dam sobie za to nagrodę. I to zaraz jak skończę te grafomańskie popisy. ( Tutaj, ze wszystkich stron, rozległy się gromkie zaprzeczenia; No co Ty?!- pięknie i mądrze piszesz – krzyczał tłum 🙂

W każdym razie, czy z Wenus, czy z Marsa, jedzenia ma smak, konsystencję, sposób prezentacji, aromat, danie może dawać satysfakcję bo jest zrównoważone, estetycznie i ciekawie podane, a dodatki uzupełniają i reprezentują główną myśl  pana kucharza. Może też być zupełnie przeciwnie i nie ma znaczenia, czy rzecz dzieje się w Eskimoslandii, Albinoslandii, czy w innym Timbuktu. Jako, że jestem już dużym chłopcem, umiem docenić starania kucharza, nawet jeśli to nie moje smaki, produkty, kompozycje. Po prostu coś jest obiektywnie dobre, albo nie jest. Teraz szybko przechodzimy do Luizjany, bo widzę, że niektórzy z Was już ziewają.

Wnętrze bliżej nieokreślone, jak rozumiem ma przypominać typowy wystrój Nowego Orleanu. Nie mnie oceniać, ale trzeba przyznać, że całość trzyma się kupy, jest tu miło i wygodnie. Także dzięki niewielkiej przestrzeni, bo wewnętrzna restauracja to po prostu dwa nieco większe pokoje.

Jedzenie. Na początek poszły kalmary. W złocistej panierce, z sosem pomidorowo-czosnkowym. Sos był bardzo dobry, a kalmary, nie twarde, nie gumowate, po prostu dobre. I tyle.

Danie główne to sezonowany stek z antrykotu, który przyszedł w towarzystwie sosu pieprzowego i kreolskiej sałatki. Wyglądał ładnie, ale pamiętajcie, to co ładne, nie zawsze jest dobre. I nie myślę tylko o naszych żonach, mężach, partnerkach i  partnerach.

Mięso miejscami łykowate, jakby nierównomiernie wysmażone i chyba jednak nie najwyższej jakości. Za to dodatki wspaniałe, sos idealnie zrównoważony, odpowiednio ostry i aromatyczny. Takoż pyszna i świeżutka sałatka.

Drugie drugie danie, to kreolska klasyka. Jambalaya jest tym dla tego regiony czym bigos ze schabowym i gołąbkami w naszej szerokości. Ja wziąłem wersję ze smażonymi kawałkami kurczaka i pikantną kiełbasą chorizo. Do tego lekko pikantny nowoorleański ryż z warzywami i sałatka z roszponki i pomarańczy. Nie uwierzycie, ale w chwilę po spróbowaniu znalazłem się w Nowym Orleanie. To były naprawdę kreolskie smaki. Skąd wiedziałem, że są kreolskie, skoro nigdy tam nie byłem? Wiedziałem i już, mój siedemnasty zmysł mi to potwierdził.

Na koniec desery. I tu niespodzianka. Nie kreolskie. Wzięliśmy lody i panna cottę. Niespodzianka nr 2. Lody były bardzo dobre, a panna cotta doskonała. Co do smaku i konsystencji. Moje obawy budził sos z mango, ale wraz z pistacjami okazał się świetnym podkręcaczem trzęsącej się panny.                                                                                                                                                                                                                                                   A na koniec panie kelnerki. Cóż;

Nie angielskie, nie kreolskie,                                                                                                                                                                                                         Ale nasze, nasze polskie,                                                                                                                                                                                                               Nie austriackie, nie jakieś inne,                                                                                                                                                                                                     Ale rodzinne! Ale rodzinne!

Niby miłe, ale jakieś takie wyniosłe, niby sprawne, ale biegają we wszystkie strony bez celu, lub w ogóle ich nie ma, niby pytają czy smakowało, ale na zabranie brudnego talerza trzeba czekać 40 x 30 sekund. Trudno, trzeba z tym żyć. ):

 

Podobało się? Kliknij w serduszko i polub post 39

oraz udostępnij go

Pinterest
Luizjana
ul. Mostowa 10, Toruń 87-100

Moje podsumowanie
.


  • Obsługa60%
  • Wystrój80%
  • Menu80%