Frankfurt, stolica Hesji. Jedno z najważniejszych miast Niemiec, a dla Europy poniżej kanału La Manche, najważniejsze centrum finansowe, biznesowe i targowe. Tutaj wszystko jest wielkie: pieniądze, wieżowce, tereny targowe i lotnisko. Tych dwóch ostatnich szczerze nie lubię, ale czasami być muszę. Żeby dojść od głównego wejścia targów do ostatniej hali trzeba mieć pół godziny. Tyle samo na lotnisku zajmuje pokonanie dystansu od kontroli bezpieczeństwa do strefy B i bramek 12 lub 13, skąd odlatują samoloty do Polski.
Frankfurt to kwintesencja potęgi gospodarczej Niemiec. Nie chodzi o to, żeby mieć kompleksy, ale żeby znać proporcje. I jeśli uznamy, że ucieleśnieniem naszego kraju i narodu jest Umiłowany Przywódca i że nawet on, kiedy po wstaniu z kolan wejdzie na stołeczek, to i tak będzie sięgał Niemcom najwyżej do miejsca od góry ograniczonego przez końcówkę pleców, a od dołu podpartego przez kończyny dolne, czyli po śląsku człapy. Musimy z Niemcami dobrze żyć. Lepiej, żeby się nie odwrócili. I lepiej, żeby Frankfurter Allgemeine Zeitung (to moja ulubiona nazwa, żaden inny tytuł nie brzmi tak dobrze, a taka Gazeta Polska Codziennie nawet się nie umywa) pisał o nas dobrze, albo przynajmniej neutralnie.
Uważam, że jeśli jesteśmy gdzieś, to trzeba jeść lub przynajmniej próbować jeść gdziesiowe. Nawet jeśli boli. Dlatego poszedłem do najbliższej restauracji z kuchnią niemiecką. Oczywiście w Frankfurcie jest ok. 300 restauracji włoskich, 70 japońskich, kilkadziesiąt tajskich, indyjskich, hiszpańskich. Niektóre wybitne, ale jednak najwięcej jest z kuchnią niemiecką. Bo Niemcy lubią dobre światowe smaki, ale najlepsze są te swojskie. I tak trafiłem na Mainzer Landstrasse 95.
Zamówiłem to co tutejsze. I nie były to banalne frankfurterki ani golonka. Najpierw zupa. Rodzaj rosołu z kawałkami kurczaka i wołowiny. Do tego surowe żółtko i dwie kromki pszennego chleba. Rosół bardzo esencjonalny choć słabo przyprawiony i przez to lekko mdły.
Potem miejscowa, frankfurtowo-hesyjska specjalność, Frankfurt Saftrippchen czyli marynowany w occie schab wieprzowy, później duszony z dodatkiem gotowanej kapusty, ziemniaków i musztardy. Cóż, było ciężko ale dałem radę. (Z wyjątkiem kapusty).
Na deser lody waniliowe z bitą śmietaną i polewą czekoladową. Mniam! 🙁
Nie dziwi mnie, że po takim jedzeniu Adolf Hitler miał (Za)Drang nach Osten, a Friedrich Nietzsche stworzył Übermenscha. (Tako przynajmniej rzecze Zaratustra). Jak ktoś napisał, w niemieckim jedzeniu najgorsze jest to, że niezależnie od tego, ile się zje to człowiek i tak jest głodny władzy. Nie wiem czy tak na pewno jest, ale wiem, że w Fennischfuchser oprócz jedzenia jak wyżej, była też miła pani kelnerka, bardzo sprawna i zawsze na czas. Wnętrze klasyczne, bardzo niemieckie i piwne. I jest bardzo prawdopodobne, że właśnie tu, późną zimą 1945, gestapowcy ścigając Stirlitza obstawili wszystkie wyjścia. Jednak Stirlitz ich przechytrzył. Wyszedł wejściem.
Tako zrobiłem i ja.
.