Jako że jesteśmy we Francji mamy pewien moralny dylemat, francuskie śniadanie, to jak wiadomo kawa i ewentualnie croissant. Na tym powinno się poprzestać. Cudnie, ale w tutejszych boulangeriach od rana stoją kolejki po świeżutką, chrupiącą i gorącą une baguette oraz do tego równie pachnące ciepłem croissanty. W lodówce wczoraj kupiony ser typu Camambert z Normandii oraz Epoisses z Burgundii, do tego figowy dżem i trochę tutejszej dojrzewającej szynki. Kawa, sok pomarańczowy. Niech pierwszy rzuci kamieniem kto by nie zgrzeszył. No to grzeszyliśmy. Codziennie.
Jak wszędzie i tu są sąsiedzi. Oprócz Pana Konia, o którym w poprzednim wpisie, jest też uroczy p. Thierry i jego niezwykle miła i zabawna żona. Pewnego wieczoru Thierry zaprosił nas do swojego ogródka, na coś specjalnego, jak powiedział. Otóż ponad 30 lat temu, z jakiegoś powodu dostał od swojego klienta butelkę żubrówki. Trzymał ją do dzisiaj w stanie intacta. Jezusie Nazareński i Maryjo Zawsze Dziewico – takiej żubrówki nigdy nie piłem. Aromat, smak, konsystencja, moc, przepiękny długi finisz – dzisiejsze dokonania przemysłu spirytusowego to przy tym okazie w krysztale pomyje. Komuna górą.
Potem była jeszcze równie wiekowa Starka. Nie miała już tej histerycznej jakości i wrażeń, ale też różniła się od dzisiejszych in plus. I tak wspominając dawne i trudne czasy narodzin tych dwóch butelek, nie można się dziwić słowom wieszcza: „Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie”- nic dziwnego, wszystko co dobre wysyłali za granicę!
Maisons Laffitte nie jest wybitnym zagłębiem gastronomicznym. Jak wszędzie są tu pizzerie, kebaby, sushi itd. Są też nieliczne restauracje francusko-tradycyjne, a skoro jesteśmy we Francji, trzeba spróbować tego co francuskie. Przewodnik Michelin pokazuje tu zaledwie dwa adresy, jeden z nich określa jako cuisine moderne (la Plancha), z powodu sierpniowych urlopów zamknięty, a drugi jako cuisine classique. Mowa tu o mieszczącej się w pięknej willi restauracji Testavin.
W środku staromodna elegancja, dystynkcja i forma, chociaż Państwo Kelnerzy bardzo mili, swobodni i doradzający.
Podana takie oto dania: Tatar z tuńczyka z creme fraiche.
Foie Gras de Canard, czyli foie gras i wcale nie z kanarka, tylko z kaczki. Dodatkowo szef kuchni pisze – cuit au torchon, co znaczy że jest gotowane bardzo tutejszą i specyficzną metodą – w ścierce.
Ten ryb to turbot na zielono, bo z zielonym warzywami.
Boef Charolais affine, co znaczy, że mamy tu niezwykle cenioną fracuską wołowinę z rasy Charolais hodowanej głównie w Masywie Centralnym.
Czas na wety. I tak jest Le chocolat, czyli rodzaj sufletu podany z serowym sorbetem i tymiankiem.
I jeszcze confit z kumkwatu podany z pomarańczą, owocem pasyjnym oraz podlany Grand-Manier.
A konsumpcji przypatrywał się dobrze znany z muzeum d’Orsey biały miś autorstwa Froncois Pompona.
Miś, to ten po prawej.
Żeby nie zepsuć się do końca francuskim wyrafinowaniem trzeba pojechać koniecznie do oddalonej o kilka kilometrów miejscowości Frette-sur-Seine, gdzie jest restauracja Portobello. Tak, zgadliście to kuchnia włoska, do tego prowadzona przez Portugalczyka z Brazylii. I to jaka. Po pierwsze oczy bolą patrzeć, tak tu pięknie.
I jak nazwa miejscowości mówi, nad samiutką Sekwaną.
A co w menu? Oczywiście włoskie klasyki, wszystkie są najwyższej próby, ale najcudowniejsze, jedyne takie, najbardziej urzekające są pinse. O pinsach jako daniu/produkcie pisałem we wpisie o Rzymie https://slowblog.pl/wp-admin/post.php?post=2896&action=edit
Tutaj wybieramy z kinowo-kulturowej klasyki. Ciekawe, czy zgadniecie wszystkie gwiazdy włoskiego kina i kultury, które kryją się pod nazwami pins. Kto pierwszy, ten dostanie nagrodę w postaci pinsy własnoręcznie zrobionej przez autora. Proszę pisać na kontakt@slowblog.pl.
Ta nazywa się Sophia L. (łatwo się domyślić o jaką Zofię chodzi)
A ta Claudia C. Też łatwizna.
Desery, to szlachetna prostota, ale też najwyższej próby – lody waniliowe i
Panna cotta. mniam, mniam, mniam 🙂
Musiało być naprawdę uroczo i smacznie, bo przypadkowo spotkana Pani też wyszła z Portobello bardzo zadowolona.
Na skutek delikatnych sugestii, czy też raczej moich wygórowanych wyobrażeń o własnych możliwościach kucharskich, postanowłem poczęstować gospodarzy bardzo francuskim daniem, czyli Boef Bourguignon, znanym w naszym kraju jako wołowina po burgundzku. Poszedłem więc do sklepu mięsnego zwanego tu boucherie i poprosiłem miłego pana rzeźnika o najlepsze mięso na boef burguignon. Pan bez wahania wskazał na basse cote, co po naszemu przekłada się na trudno osiągalny w sklepach rozbratel. Zrobiłem i podałem klasycznie z une baguette. Do popicia oczywiście był krwisty burgund. Niestety zdjęcia nie zobaczycie, bo zjedli zanim zdążyłem je zrobić 🙂
Następnego dnia dostałem taki oto prezent. Myślicie, że smakowało?
Au revoir.
.