Wiele, wiele lat temu licealny pierwszoklasista Romek, pisze klasówkę z łaciny. Praca polega na przetłumaczeniu na polski łacińskiej czytanki o życiu rzymskiej rodziny, jej domu i zwyczajach. Efekt po sprawdzeniu przez pana psora Zdzisława: ocena 2-, z dopiskiem: kompletna ignorancja!!! Czerwonym atramentem.
Tak zaczęła się moja miłość do Rzymu. Trwa do dzisiaj. Na jej skrzydłach przelecę się teraz po tym mieście z Wami korzystając z ostatniej mojej tam wycieczki.
Polecam polecieć do Rzymu linią typy Ryanair lub Wizzair choćby z tego względu, że ląduje na Ciampino. Małe lotnisko, gdzie nie trzeba się nachodzić, wszędzie jest blisko. Do Rzymu też, autobusem+metrem, a jeśli taksówką, to za stałą cenę 31 EUR (jeśli jedziemy do miasta w obrębie murów Aureliana)
Jest czwartkowy wieczór, mieszkamy w super cichym i rozśpiewanym ptakami hotelu, w prawdziwej rzymskiej dzielnicy Aurelio na zapleczu Watykanu. Miły, wyglądający na znawcę dobrej kuchni recepcjonista poleca pobliskie miejsce na kolację, czyli Osteria Padi (Via delle Fornaci, 31 A/B), a w nim dają klasykę rzymską, czyli cacio e pepe oraz coda alla vaccinara – makaron typu linguine z serem i pieprzem oraz ogon krowy w sosie. Od pierwszego wieczoru Rzym, znaczy niebo w gębie.
Tyle na razie o jedzeniu, bo wiadomo jest najważniejsze, ale w końcu jesteśmy tu nie tylko po to, żeby jeśc.
Rzym znany z fontanny moczącej posągową Anitę, czy innej z placu Navona, która próbowała zatopić kardynała, zamku Anioła, panteonu i wiele innych jest ciągle piękny, ma tylko jedną wadę – nieprzebrane tłumy turystów zabierające każdy centymetr kwadratowy i w efekcie powietrze. Nie da się. Dlatego udaliśmy się do miejsca cichszego, a ciekawego-dzielnica Testaccio i jej głównej atrakcji Monte Testaccio, zwanej też Monte dei Cocci. Testaccio to mała dzielnica, która za czasów Cesarstwa było obszarem przemysłowym, a pobliski port na Tybrze zwany Emporum dostarczał do tutejszych magazynów towary i amfory z winem i oliwą. Właśnie te ostatnie się tłukły lub były tłuczone (nie opłacało się ich myć) i precyzyjnie składowane w jednym miejscu. Precyzja polegała na selekcji brzuszków, ramion, denek, tak żeby trafiały one do odpowiednich stref zajmując dzięki temu minimalną przestrzeń i objętość. Tak powstało wzgórze, które było zarządzane przez administrację cesarską, a działało od ok. początku I w. n.e. do roku 260 n.e. Zgromadzono tam szczątki ponad 50.000.000 amfor. Musiały one pomieścić 6 miliardów litrów oliwy, a to znaczyło, że Rzym zużywał w tym czasie ok. 7.500.000 litrów oliwy rocznie. Zakładając, że wtedy mieszkało tu ok. 1.000.000 osób, to każdy z nich spożywał średnio 7,5 l na rok. Dla porównania w dzisiejszej Polsce jest to ok. 0.5 l/osobę/rok. Teraz Monte Testaccio jest obrośnięte trawą i krzewami, a na dole kawiarniami, restauracjami, klubami, w których rzymska młodzież spędza noce, ale też warsztatami, garażami. Wygląda to wszystko bardzo swojsko, klimatycznie i nie turystycznie, taki zwykły, trochę zrujnowany, peryferyjny Rzym.
Jednym z najważniejszych miejsc jest tu od 1887 roku restauracja Checchino.(Via di Monte Testaccio, 30)
A w niej typowe rzymskie dania, głównie z podrobów. Hitem jest pajata, czyli jelito cienkie młodego cielaka karmionego wyłącznie mlekiem mamusi krowy.
Jelita są tylko wstępnie czyszczone z wierzchu, bo w ich środku pozostawia się papkę pokarmową z wypitego mleka i soków trawiennych. Formuje się je w kółka o średnicy kilku centymetrów, następnie gotuje i dusi w winie, a na końcu dodaje się przecieru pomidorowego, peperoncino, soli, pieprzu i miesza z rigatoni. Nasze pranzo, to były właśnie m.in. rigatoni z pajatą. Pytacie jak smakuje? Ciekawie, ale musicie sami spróbować. Drugie klasyczne tu danie to trippa alla romana, czy flaki po rzymsku. Podobne do naszych, różnią się duszeniem w winie i dużą ilością pomidorów oraz obowiązkowym selerem naciowym. Po prostu dobre i trochę bardziej delikatne niż nad Wisłą, Odrą,Wartą i Bugiem.
Bardzo miły i elegancki kelner grzecznie poproszony sprowadził nas do piwnicy, która pełni funkcję lodówki na wino. Podobnie jak w innych lokalach przyklejonych do amforowego wzgórza, piwnica jest wydrążona w ściśle ułożonych przez starożytnych szczątkach amfor. Dzięki temu panuje tu odpowiednia dla win temperatura, a jej różnica między latem i zimą nie przekracza 1 stopnia C. Miły pan kelner przez kilkanaście minut jak rasowy przewodnik opowiadał o historii miejsca. Dzięki Ci Panie kelnerze.
Inna ciekawe miejsce to wzgórze Janiculum, warto się na nie wspiąć dla widoku. Panorama Rzymu jest stąd zjawiskowa.
Po drodze można zobaczyć imponującą Fontana dell’Acqua Paola, kóra była pierwszą dużą fontanną po tej stronie Tybru, a zbudował ją Paweł V Borghese, papież. Była inspiracją i pierwowzorem dla słynnej Fontany di Trevi. Do tej sławniejszej przymierzał się sam Bernini, ale w efekcie powstała ponad 100 lat później. Dla wielu ta tutaj jest fajniejsza, choćby dlatego, że nie ma tu nigdy tłumów. Zaraz obok moje małe prywatne Bocca della Verita. PS Dłoń wyjąłem w całości:
Z Janiculum płynym ruchem spełzamy do Zatybrza głównego, a tam wiecie, bohema, zaułki, najlepsze jedzenie w Rzymie i oczywiście tłumy. Ale można, bo jest miło i ładnie i jeśli wierzyć naszemu miłemu recepcjoniście jest kilka miejsc gdzie zje się cudownie. Jednym z nich jest restauracja Tonnarell0, (via della Paglia 1/2/3) gdzie rzeczywiscie pachniało ładnie, ale tam nie jedliśmy.
Generalnie całe Zatybrze jest do zjedzenia.
Z klasyki turystycznego Rzymu lubię paradoksalnie Campo de’Fiori. Może to dla Giordana Bruna, który tu spłonął na stosie. Może dla Miłosza, który napisał o tym miejscu piękny i jakże prawdziwy wiersz. W każdym razie Giordano był ciekawym przypadkiem na owe czasy, bo jako zakonnik, głosił nie tylko herezje o heliocentryźmie, ale i krytykował niezbyt świętobliwe zasady rządzące wśród klas wyższych kościoła katolickiego. Powszechnie się sądzi, że Bruno zginął w imię nauki, a naprawdę został skazany za obrazoburcze twierdzenia dotyczące chrześcijaństwa, dogmatów o niepokalanym poczęciu, czy Duchu świętym. Miał szansę się tych głupot wyrzec, ale nie chciał, to go związali, w usta wsadzili stalową blachę, żeby nie bluźnił w czasie spektaklu, powiesili nad paleniskiem i podpalili stos. Ciekawe, ze dużo wcześniej został ekskomunikowany przez 3 odłamy chrześcijaństwa: katolicyzm, luteranizm i kalwinizm. Naraził się wszystkim, ale za to został męczennikiem za prawo do swobodnego głoszenia poglądów i prawo do intelektualnej odwagi.
Kiedy w 1899 r. Victor Hugo, Henryk Ibsen, Walt Whitman i inni intelektualiści doprowadzili do wzniesienia na placu pomnika Bruno, Kościół zagroził, że papież wyniesie się na zawsze z Rzymu, bo miasto zostało pohańbione podobizną tego heretyckiego mnicha. Do dzisiaj campo jest miejscem gdzie pojawiają się antypapieskie demonstracje, czy napisy typu „Abasso il Papa”. Jest to też jeden z nielicznych rzymskich placów, na którym nie ma kościoła. Giordano patrzy z góry na plac ućkany straganami z makaronami, warzywami i chińskimi torebkami. Jedyna szlachetna tu rzecz to restauracja Carbonara, która ma wielopokoleniowe tradycje i wbrew lokalizacji gości nie tylko turystów, ale i oryginalnych, miejscowych rzymian, którzy przychodzą tu jak do siebie od wielu lat. Fellini miał powiedzieć, że Włoch łatwiej zdradzi żonę niż „swoją” restaurację. Nie wiem, nie jestem Włochem i nie mam żony.
Zawsze jest taki dylemat, czy jak jesteśmy na zaledwie kilka dni w Rzymie, Paryżu, Nowym Jorku, Madrycie itp. to iść do muzeum, czy nie. Odpowiadam – iść, tylko starannie je wcześniej wybrać. I tak padło na relatywnie niewielką galerię Barberini. A w niej cuda.
Bernini w rzeźbie i obrazie, tutaj przedstawiający głównie popiersia i portrety licznych kardynałów i ich potomków z rodu Barberini, jest Caravaggio, niestety z tajemniczych powodów nie było mojego ulubionego dzieła, czyli Judyty z głową Holofernesa (owszem można było go je podziwiać na płocie;), Orazio Gentileschi, jest nawet dobrze znany nam Canaletto i Rafael Santi. I wielu nie gorszych.
Można tu też w plażowo-leżakowej atmosferze podziwiać piękne gobeliny,
Dzisiaj muzea to temat dyskusji znawców i publiczności. Tłumy oglądające najbardziej znane dzieła budzą pytania co do podstawowych i najważniejszych funkcji muzeów. Pamiętajmy, że dzieła powstawały, żeby cieszyć oko w sypialni, albo salonie zleceniodawcy, a nie dla tłumów, które do muzeów przychodzą skuszone promocją, snobizmem lub po prostu chęcią zobaczenia sławnego dzieła na żywo. Dlatego niektórzy znawcy sztuki mówią, że dzieła są zmęczone. Coś w tym jest. Wybitna historyczka sztuki, pani Prof. Maria Poprzęcka powiedziała kiedyś, że w muzeach najciekawszy jest widok z okna. Polecam jej artykuł w Gazecie Wyborczej z 05.05.2023 https://wyborcza.pl/7,112588,29671179,o-vermeerze-nic-nie-wiemy-o-lempickiej-az-za-duzo.html
A póki co widok z okna:
Jesteśmy niedaleko Piazza Barberini, a stąd już rzut niezbyt obciążonym beretem do kościoła Santa Maria della Vittoria. Tutaj właśnie prof. Robert Langdon w poszukiwaniu śladu Iluminatów, tajnego stowarzyszenia założonego przez Galileusza i Berniniego cudem uniknął śmierci z rąk straszliwego osiłka. Według Browna Bernini w swoich rzeźbach i budowlach zaszyfrował znaki, które mają zaprowadzić do tajnego Kościoła Oświecenia. Droga do niego prowadzi przez cztery podstawowe elementy materii: Ziemia, Powietrze, Woda i Ogień. Ogień to właśnie kościół Santa Maria della Vittoria. A w nim przesławna rzeźba Ekstaza Św. Teresy. Rzeźba jest też sławna z powodu niejednoznacznego odbioru, właściwie już od czasów powstania. Niektórzy (wiadomo, zboczeńcy), widzą w świętej oczekującej na dźgnięcie włócznią anioła, rodzaj ekstazy, którą Francuzi nazywają małą śmiercią. Podobnie jest u Caravaggia, z jego Ekstazą Św. Franciszka i Ekstazą Św. Marii Magdaleny, choć ci ostatni wydają się być już raczej po…
PS Anioł ma bardzo zadowoloną minę, ciekawe..
Nie wiem czemu przypomniał mi się Standartenführer Max Otto von Stirlitz.
Historia była taka:
Stirlitz obudził się koło drugiej.
-Pierwsza też była niezła, pomyślał.
Rzym ciągle jest miastem z filmu Dolce vita Felliniego, czuć w nim potęgę imperium i skrajną biedę, luksus wielkiego świata i krzywe chodniki, świętość Watykanu i pogoń za uciechami (Także w samym Watykanie). Jest miastem z gęstą wielkomiejską zabudową i jednocześnie pełną zieleni. Ma w sobie porządek rzymskiej cywilizacji i całkowity chaos. Ma piękne ulice i budynki i tuż obok rozpadające się ruiny. James Joyce napisał, że „Rzym jest jak człowiek, który zarabia na życie, wystawiając na widok zwłoki swojej babki” Może, nawet jeśli, to zwłoki ciągle niczego sobie. Nie umiem patrzeć na Rzym inaczej niż na początek naszego świata, zachodniej cywilizacji i piękne, żywe i kwitnące miasto. Nawet jeśli kwitnie wśród paskudnego grafity i wysypujących się wierzchem kontenerów ze śmieciami. To nie Londyn i nie Paryż, to jest Rzym – kolebka naszego świata.
Nad tą kolebką czuwa wzgórze kapitolińskie z wilczycą i okrutną historią Romulusa i Remusa. (Ten pierwszy zabił drugiego, bo ten drugi mu wlazł na miedzę).
A na samym środeczku wzgórza, z grzbietu pięknego rumaka, polecenia urbi et orbi wydaje Marek Aureliusz. Oryginał pomnika jest w środku, a cudem przetrwał od II wieku, bo przez chrześcijan był później mylnie brany za pomnik Konstantego Wielkiego, cesarza, który najpierw zrównał wszystkie religie w prawach, a później sam przeszedł na chrześcijaństwo. To on stał za edyktem mediolańskim z 313 roku.
Kilka charakterystycznych zjawisk w Rzymie.
Krzywe i popękane chodniki.
Dużo różnego rodzaju murów.
Dużo ukrytych parków, do których wchodzi się tajnym wejściem:)
Schody, nie koniecznie hiszpańskie.
Mosty, piękniejsze niż w Pradze.
Prawdziwi rzymianie.
Rzymskie hydranty, takie same w całym mieście.
Powszechne miejsca martyrologii i chwały oręża włoskiego, często bardzo piękne.
Miejsca urocze, sąsiadujące z zaniedbaniem, a nawet brudem lub po prostu syfem, poniżej piękna ulica zwieńczona bluszczowym wiaduktem, a przy niej liceum, którego fasada nie daje wiary w potencjalne osiągnięcia wychowanków,
I tysiące miejsc, gdzie nigdy specjalnie nie trafisz, ale wystarczy zajrzeć, wsadzić głowę, wejść i jest pięknie. Jak na przykład kościół Sant’Ignazio i jego sklepienie, namalowane przez Andrea del Pozzo. Pierwotnie planowano wybudowanie kopuły, z czego jednak ostatecznie zrezygnowano. Andrea Pozzo wpadł na pomysł, by przykryć jej miejsce na suficie obrazem trójwymiarowo imitującym wnętrze kopuły.
Oczywiście kościoły rzymskie to osobny temat, bo samych zabytkowych jest ponad 400, można wejść do wielu przypadkowych po drodze i też będzie pięknie. Ale czasami wystarczy zajrzeć do bramy, w której głębi stoi piękna rzeźba.
Aha, mają tu Pewex, a nawet kilka.
No i wiadomo, w świętym mieście nawet pizza jest boska.
Jak już jesteśmy przy pizzy, to bardzo dobra jest pinsa, czyli rzymski przodek pizzy. Różni się od niej tym, ze jest mieszanką mąk pszennej, sojowej i ryżowej, jest dużo lżejsza, bo dodaje się do niej minimalną ilość oliwy lub wcale, dodatków się nie zapieka, a jedynie kładzie na gorący placek, no i nie ma sosu pomidorowego, stąd czasem mówi się o pinsy – pizza bianca.
Radzę też uważać, bo na na ulicach na głowę spadają mandarynki.
To na sam deser został nam koncert. Koncert Bruca Springsteena. I wierzcie mi, tutejsze miejsce na koncert, to nie to samo, co hala widowiskowa, stadion, filharmonia, NOSPR w Katowicach i Forum Muzyki we Wrocławiu, to jest absolutny genius loci, to jest parująca każdym źdźbłem trawy historia, Circus Maximus – najstarszy i największy cyrk starożytnego Rzymu. Pierwsza wersja powstała w VI p.n.e. później był oczywiście przebudowywany, tak że w ostatecznym kształcie miał wymiary ok. 550×130 m i mieścił 250.000 ludzi! Służył przede wszystkim do wyścigów rydwanów, ale nie tylko, bo np. Juliusz Cesar urządzał tu także polowania. Na Bruca przyszło tylko ok. 70.000 ludzi 🙁 Było wspaniale, było świetne nagłośnienie, wszędzie telebimy, świetna organizacja, dźwięk rozchodził się jak ostry nóż w miękkim maśle – Nasze warszawskie koncerty i ich dźwięki na narodowym, to kpina z muzyki.
A Bruce, rżnął jak młodzieniec przez prawie 3 godziny na scenie bez najmniejszej nawet przerwy. Jest mega gwiazdą – wystarczy zobaczyć jego tegoroczną trasę koncertową, zapełnia stadiony czasami 3 razy w jednym miejscu np. W Amsterdamie, czy Londynie daje po 3 koncerty w ciągu jednego niepełnego tygodnia. Wystarczy powiedzieć, że niektóre piosenki kilkudziesięciotysięczny tłum śpiewał razem z nim z pamięci. Ja tych piosenek prawdopodobnie nigdy wcześniej nie słyszałem:(
Koncert się skończył i moje wypociny też. Można się rozejść, ale zanim, to jeśli mój wpis jest słaby, nie podoba się wam ani trochę, to przypomnijcie sobie jedno z rozmyślań Marka Aureliusza: „Błąd innego człowieka trzeba tam pozostawić, gdzie zaistniał”* i nie złorzeczcie na mnie, bo ja napisałem powyższe myśląc, że komuś się to przyda/spodoba. „Zrobiłem coś dla pożytku wspólnego? A zatem odniosłem korzyść. Miej tę myśl w zanadrzu i nigdy nie ustawaj w takim działaniu”.**
Nie będę ustawał 🙂
*Marek Aureliusz. Rozmyślania do samego siebie. tłum. Krzysztof Łapiński – 9.20
** Ibidem. – 11.4
.