Poleciałem do Ljubljany na 1,5 dnia. Cały mój pobyt to obiado-kolacja w podljubljańskiej miejscowości Brezovica, a wieczorem piwo w tamtejszym pubie. Dlatego nie powiem wiele o Ljubljanie, widziałem ją z okien samochodu, a wygląda jak typowe CK Austro-Węgierskie miasto. To co zwraca uwagę to wielość stacji i parkingów dla samochodów elektrycznych, brak korków i generalny spokój.
Cała Słowenia to 2 mln ludzi czyli taka Warszawa, a sama Ljubljana to ok. 270 tys. mieszkańców czyli Białystok. Skoro 90% powierzchni kraju zajmują góry to znaczy, że prawie wszyscy obywatele to górale. Są oni do siebie podobni jakąś nie naszą słowiańską urodą no i jedzą jak górale. A jak jedzą przekonałem się w Gostlinie Pr’Kopac. Pierwsze skojarzenie to Trydent-Górna Adyga gdzie miejscowi nie tylko mówią w austriackim wydaniu niemieckiego, ale i jedzą jak Austriacy. Jako, że był to Dzień Reformacji, święto państwowe, pan kelner poinformował o braku jakichkolwiek dań z udziałem owoców morza, po prostu dzisiaj rano nie złowili, a wczorajsze są do wyrzucenia. (Ciekawe jak to wygląda w warszawskich restauracjach?) Poza tym ciekawostka jest taka, że Słoweńcy to rzymscy katolicy, a protestantów jest tylko ok. 1% . Nie przeszkadza to jednak nikomu w obchodzeniu rocznicy przybicia do drzwi 95 tez pana Lutra.
Nie pamiętam jak się zamówione dania nazywały, poprosiłem o coś lekkiego i dostałem cielęcinę w grubej panierce wypełnioną szczelnie masą z topionego sera i kawałków szynki. Do tego ziemniaki typu pure (z niewielkim dodatkiem tłuszczu i skwarek), ziemniaki zapiekane oraz duszone prawdziwki. Prawdziwki były dobre. Na deser panna cotta z sosem truskawkowym. Jeśli istnieje 80-procentowa śmietana to takiej tam użyto.
Nie, to nie było złe, to było bardzo miejscowe. Tak tu po prostu jedzą, a restauracja zbiera nawet krajowe nagrody.
Za to wnętrze bardzo przyjemne, sielankowo-bałkańskie, świetna przyjazna na sposób włoski obsługa i doskonałe alkohole w kategorii miejscowych win, a przede wszystkim digestivów w postaci tutejszej odmiany grappy, śliwowicy (slivonka i zganje) i niezwykle barwnej w smaku jałowcówki o dźwięcznej nazwie Brinjevac. Czyli mało miłe złego początki, ale koniec radosny. W ogóle to z końcem trzeba uważać bo kiedy Stirlitz szedł ulicą, nagle rozległy się strzały i dał się słyszeć tupot podkutych butów – to koniec – pomyślał Stirlitz wkładając rękę do prawej kieszeni spodni, tak to był koniec, pistolet nosił w lewej.
.