Dzielnica Aniołki zajmuje centralną część miasta, nieopodal ścisłego centrum i Dworca Głównego PKP. Jest jednak na uboczu, co będzie miało pewne znaczenie w dalszej części opowieści. Dzielnica jest znana z Opery Bałtyckiej, willowej zabudowy i pomnika-czołgu T-34 (w końcu wiadomo, gdzie Janek Kos rozpoznał ojca!). Właśnie tutaj, kawał w bok od drogi głównej, swój biznes ulokowały gastronomiczne anioły, czyli właściciele restauracji Winne Grono i pani Ola.
Restauracja ma profil wyraźnie francuski, co widać po karcie dań i win, ale i po wystroju, krótko mówiąc prowansalskim.
No to jemy. Na początek czekadełko, czyli malutki śledzik w kokilce. Dobry, nic ponadto. Potem smażony ser kozi z plasterkami marynowanego buraka, wędzonym jabłkiem, orzechem włoskim i czipsami z pasternaku. Danie proste, tradycyjnie łączące smaki i składniki. Bardzo dobre.
Teraz rosół drobiowo-wołowy z lanymi kluskami. Skręcamy tu nieco w bok od Francji, ale taka siła przyzwyczajenia. Rozumiem i akceptuję, że polski klient musi mieć w karcie coś polskiego i włoskiego, Inaczej nie przyjdzie. Wiem też na pewno, że polski klient będzie bardzo zadowolony, bo rosół jest doskonały. Treściwy w smaku i aromacie, bez nawet jednej fałszywej smakowej nuty, naturalnie zrównoważony i doprawiony.
Danie główne, czyli plat principal. Boeuf bourguignon – wołowina po burgundzku. Znowu klasyczne danie, dobrze zrobione. Doskonały pomysł na użycie policzków wołowych, miękkich i soczystych, a świetnie al dente ugotowane warzywa dopełniają dzieła. Smak prawdziwy, naturalny, nie zabity pieprzem, ani ostrą papryką. Bravo!
Na koniec deser w postaci fondant czekoladowego. Klasycznie smaczne, może czekolada powinna się trochę płynniej wylewać z wnętrzności, ale efekt bardzo pozytywny.
Podsumowując, jedzenie jest bardzo dobre, klasyczne, naturalnie smaczne. Widać, że to pasja właścicieli i że nie wzięli się tu z przypadku. Karta win niebanalna, wybrana zapewne na podstawie osobistych kontaktów i zamiłowań właścicieli. Szkoda tylko, że jest bardzo mały wybór win na kieliszki. I tak tu jest, zwyczajnie, uczciwie, co nie znaczy że nie na wysokim poziomie. Jeśli chcecie bardziej wykwintnie, to w Gdańsku moim ulubionym miejscem jest Basia Ritz. Ale tam zapłacicie, dużo, dużo więcej.
Aniołów jest tu więcej. Pani Ola, kelnerka, absolutnie profesjonalnie poruszając się po sali, sprawia, że nikt nie czeka za długo, nikt nie czuje się opuszczony, ani zaniedbany. Z pozorną nieśmiałością kontaktuje się z klientami, dzieląc się autentyczną wiedzą o daniach i winach. Wystarczy powiedzieć, że test brudnego talerza przeszła perfekcyjnie. Przeważnie zanim zdążyłem pomyśleć o czasie upływającym po zjedzeniu dania, talerz bezszelestnie znikał ze stołu. Nie spotkałem w żadnej polskiej restauracji takiej precyzji ruchów i samoorganizacji pracy. Brawo! Jak wiecie Michelin przyznaje gwiazdki, jeśli daje 3, znaczy to, że miejsce jest warte specjalnej podróży. To miejsce jest warte, żeby zejść z utartych szlaków turystycznych, pokonać niewygody podróży z Dworca PKP czy Starówki i spędzić czas w miejscu gdzie dobrze karmią i szanują klienta. W skrócie nazywa się to gościnność.
Ja trasę znad Motławy pokonałem pieszo, zajęło to ponad pół godziny. Postanowiłem jednak wrócić tramwajem linii 2. Kiedy do niego wsiadłem, spotkały mnie dwie nieprzyjemności. Pierwsza to taka, że na mój widok, jakiś młody człowiek zerwał się z krzesła dla inwalidy i gestem zaprosił do zajęcia miejsca siedzącego. Oczywiście nie skorzystałem. Druga przygoda była taka, że inny młody człowiek poprosił mnie o bilet. W Gdańsku kosztuje to 135 zł. Można płacić kartą. Zapłaciłem gotówką.
PS Dokładnie w czasie mojej wizyty w Gdańsku, Rada Miasta zmieniła nazwę skweru ks. H. Jankowskiego na skwer Gydaddanyzc. Nie dyskutuję oczywiście z pomysłem na nową nazwę. Pomyślałem sobie tylko, że po pierwsze jak to wymówić, a po drugie, że skoro zabiera się sprawcy, to może dać ofierze. I tak skwer mógłby nosić imię Ministrantów, albo Stirlitza, któremu pewnej nocy śniło się, że gwałci go Müller. Tylko Müller wiedział, że to nie był sen.
.