Naszą przygodę z Water & Wine zaczęliśmy od niezwykłego hotelu. Nazywa się Willa Różana – Ormonde Resort. Jest mały, słodki, stylowy i rzeczywiście można się tu poczuć, jak gość willy. Do tego piękny ogród, okazała fontanna, której mogliśmy się przypatrywać z tarasu naszego pokoju. Jest kameralnie i bardzo gościnnie, a przy tym komfortowo. Ponadto są tu mądrzy i dobrzy ludzie, którzy opiekują się psem-przybłędą.
Ze względu na restrykcje z wjazdem do Water & Wine, która mieści się w wytwórni Cisowianki, przy okazji rezerwacji kolacji poprosiliśmy także o transport z hotelu. I niespodzianka, swoim defenderem przyjechał po nas sam szef kuchni, pan Marek Flisiński. Bardzo sympatyczny, otwarty i zadowolony z życia młody człowiek.
Od razu widać, że musi dobrze gotować, skrzywieni i niemili ludzie do tego się nie nadają. Zresztą jego zadowolenie mnie nie dziwi. Po obejrzeniu kuchni, produktów, zespołu i samego miejsca akcji, łatwo się domyślić, że to praca marzeń. I dojechaliśmy po drodze rozmawiając sobie z p. Markiem. I od razu wielkie ŁAŁ! Wzgórza i pagórki porośnięte winoroślą, ogrody warzywne, pasieka, staw z rybami, jest też lawenda, drzewa, łąka. Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju stoi dwór szlachecki, z drewna, lecz podmurowany, świeciły się z daleka pobielane ściany. O sorki, pomyliło mi się, tu na pagórku stoją piękne, białe budynki z tarasami i wielkimi oknami. To tu właśnie przyjmuje się gości. Generalnie, pierwsze wrażenie to duży znak zapytania; jesteśmy w Polsce czy w Toskanii, a może Prowansji?
Nasza grupa kolacjuszy jest zaledwie siedmioosobowa, dlatego trafiliśmy do mniejszego budynku zwanego Chef’s Table. Tutaj ośmiomiejscowy stół znajduje się właściwie w kuchni. Widzimy jak w gardłach im rodzi się śpiew, ups, znowu coś pomyliłem, widzimy jak i co panowie kucharze gotują – bezcenne.
Jedzenie zaczęło się od picia. Wino musujące jako aperitif. Potem szybciutko do piwniczki, a w niej całe regały kiszonek ze wszystkiego co w ogrodach urosło. Jest rzodkiewka, szparagi, jabłka, marchew, ogórki i wiele, wiele innych. W szafach chłodniczych dojrzewają własnoręcznie zrobione wędliny. Takiej też, cieniutko pokrojonej przez szefa, mogliśmy spróbować w towarzystwie kiszonych szparagów i rzodkiewki. Popijając oczywiście winem z bąbelkami.
Potem spektakl przeniósł się na górę, do kuchnio-jadalni. O wybranych pozycjach co następuje: Tartaletka z wędzoną ikrą bałtyckiego turbota i kwiatami. Typowy amuse bouche. Eleganckie, szykowne i smaczne.
Blin ziemniaczany z polskim kawiorem Antonius i szczypiorkiem. Blin z kawiorem znamy od braci Moskali. Tu jednak idziemy inaczej, prosty ziemniak dostaje do towarzystwa najlepszy, wyszukany smak kawioru. Szczypiorek ten związek błogosławi dodając mu ostrości. Doskonałe.
Sałacianka, czyli wariacja na temat chłodnika tradycyjnie robionego w okolicach Hrubieszowa. Zielona sałata, koper, kawior Antonius, plastry dojrzewającej słoniny, i malusie, młode ziemniaczki. Nie będę ukrywał, dla mnie danie najlepsze z najlepszych. Precyzyjnie połączone smaki, słodkie ziemniaki, kwaśny kawior, podbijający to wszystko koper. Jest tu cudownie otulające kubki smakowe umami. A wszystko lekkie, zwiewne i warzywne.
Podano chleb. Z samopszy, płaskunki, podwędzany i pieczony. Z ziarnami. Cudo. Do tego masło, które kręcili sami goście lub do wyboru świeżutki olej z brązowego lnu od Pani Joli Pecio z Zabłocia.
Penne z łodyg cukinii. Jeśli pójdziemy w Wawie do super wypasionego, warzywnego sklepu, to z cukinii mamy cukinię, małą cukinkę i kwiaty cukinii. A tymczasem tutaj bardzo zdolni ludzie wymyślili użycie łodyg, które w środku puste, do złudzenia przypominają penne. Wystarczy poddusić je na maśle, dodać pesto z kwiatów cukinii, dodać marynowanego patisona, sera feta z Mlecznej Drogi i kapary z nasturcji i mamy danie cud. Nigdzie indziej tego nie doświadczycie.
Pierogi z bobem, do tego ser dojrzewający z Mlecznej Drogi, sos z tego samego sera i cytrynowy tymianek .I znowu danie proste, ale i doskonałe.
Turbot gotowany na parze, za kolegę ma sos z kiszonych szparagów, a za koleżankę białogłową porzeczkę. Do tego kurki. Ryb jak ryb, delikatny i wiotki. Niby nic, ale to towarzystwo dźwiga poprzeczkę naprawdę wysoko.
Nareszcie coś dla mięsożerców, czyli jagnięcina. Występuje tu w wersji pieczonej i duszonej. Do tego marchewka z groszkiem, olej z dzikiego czosnku, pure z dzikiego czosnku i szparagów. Nie będę chwalił, powiem Wam tylko, że obie jagnięciny można było jeść łyżką. Doskonałe.
I tak przechodzimy do deserów. Mają one jak zauważyłem pewną wspólną cechę, nie są specjalnie słodkie. Poza miodem oczywiście. Dobrze to czy źle, nie wiem.
Najpierw był Ptyś z kremem z dojrzewającego sera (oczywiście z Mlecznej Drogi), a na górze pieczony agrest.
Sorbet z kwiatów dzikiego bzu z werbeną cytrynową i mrówkami. Muszę przyznać, że mrówki nie tylko straszyły ekstrawagancją, ale dodawały ostrości i lekkiej kwasowości do smaku sorbetu. Wydaje się, że ich obecność była uzasadniona. Ponadto przyjemnie chrupały pod zębami – my ludzie lubimy miażdżyć zębami lekko oporną strawę, wydaje nam się wtedy, że jesteśmy omnipotentni.
Następnie wniesiono świeży Plaster miodu z parafii miejscowej, hej co jest? Miałem na myśli z pasieki miejscowej. Cukier w czystej postaci. Deser bardziej niż oczywisty bo słodki.
Był jeszcze „Rozkoszyk”, czyli koszyk pralin: biała czekolada z chlebem i bazylią, krówka grzybowa, śliwka nałęczowska, pastylka porzeczkowa, rzodkiewka w białej czekoladzie.
Niestety nie pamiętam jak praliny smakowały. Do każdego dania mili Państwo podawali wino, nie odmierzali co do mililitra, byli szczodrzy. Na koniec jeszcze nalewki. Też nie pamiętam z czego 🙂
Na sam już koniec Szef, Pan Marek wtłoczył nas do defendera i wywiózł do Różanej Willi.
Jednak mimo powyższej amnezji pamiętam to co ważne, czyli tyle ile trzeba żeby pokusić się o podsumowanie wydarzenia. I tak:
1) Otoczenie rajskie. Tak daleko stąd i tak blisko. Wydaje się, ze to inny lepszy świat.
2) Idea „From farm to table” w najczystszej postaci.
3) Doskonała technika, wiedza, wyczucie smaku i estetyki z rzeczy prostych tworzy dzieła artystyczne, jemy przecież tylko polskie produkty – jest to więc kuchnia polska, ale jaka!
4) To czego sami nie produkują biorą od lokalnych, jeśli to możliwe, ale zawsze sprawdzonych znanych sobie dostawców. Także zastawę i naczynia. To nie moda, to konieczność, jeśli che się osiągać doskonałe efekty.
5) Chyba najważniejsze – ludzie. To oni kreują tę zwartą, mądrą i sprawdzającą się koncepcję. Tworzą też niezwykłą atmosferę prawdziwej, niewymuszonej, przyjaznej gościnności. Nie czuliśmy się tam jak klienci, a jak chciani i oczekiwani goście. Tutejsza atmosfera gościnności w niczym nie ustępuję tej włoskiej z Da Vittorio. Pisałem o tym tutaj: Da Vittorio. Wiejska restauracja pod Bergamo.
Owszem nie jest tanio, ale potraktujcie to jak święto, jak najważniejsze wydarzenie w Waszym kulinarnym życiu. Jedźcie tam koniecznie. (A już szczególnie dotyczy to warszawskich szefów kuchni).
Następnego dnia, po śniadaniu w uroczej restauracji naszego hoteliku, poszliśmy na spacer do Parku Zdrojowego. Z hotelu to kilkadziesiąt metrów. A tam, absolutny relaks, wszyscy chodzą powoli, dostojnie, nikt się nie spieszy. Otoczenie sprzyja wyciszeniu umysłów i ciał. Po drodze w kolorowym domku można zjeść pyszne lody sprzedawane przez przyszłe panie psycholog i stomatolog. Prawdziwe i miłe Nałęczowianki.
A w parku oprócz spacerów można też napić się wody, z kilku źródeł, ja wybrałem Miłość 🙂
Trzeba jednak uważać, Nałęczów to sanatorium dla sercowców. Pewnie dlatego pan który na chwilę odłączy się od swojej właścicielki, staje się obiektem bardzo intensywnego zainteresowania pań kuracjuszek. Uff, udało mi się uciec 🙂
.