Warszawski Sznyt to restauracja z przejrzystą koncepcją. Na dole steakhouse, czyli luźno, na górze fine dining, czyli elegancko.
Zabrałem moich włoskich gości na górę. Podzielę się z nimi tym, co jak pisze Krytyka, warszawska starówka ma najlepsze do zjedzenia. Tak pomyślałem i już wiem, że jeśli nawet to nie był błąd, to na pewno rozczarowanie, a raczej rozczarowania, bo nie jedno. Przy wejściu na dole nie powitanie, a raczej kontrola i sztucznie grzecznie zadane pytanie, po co przyszliśmy. Następnie kierują nas po schodach na górę do pani, która na nasze dobry wieczór, patrząc od razu na listę rezerwacji, odpowiada nazbyt energicznym pytaniem: nazwisko? Na moje ironiczne pytanie czyje nazwisko zdziwiona mówi, no pana? I ciągle nie rozumie o co chodzi.
Sala pusta, dostajemy karty wybieramy żurek x 4, policzki wołowe x3 i stek x 1. (Nie ma mazowieckiej jagnięciny, a to był pierwszy wybór, ale trudno), piwo i woda. Rozczarowanie nr 2: piwo wyłącznie wielkofabryczne typu Książęco-Lecho-Żywiec.
Rozczarowanie nr 3: toaleta. Oczywiście designersko-elegancka, chociaż wykończenia lekko niedorobione, a prawdziwy problem to zapach, a raczej smród. Po prostu kibel pachnie kiblem.
Rozczarowanie nr 4: kelnerki i kelnerzy czyli frontmani/frontwomeni każdej restauracji.
Bez względu na to czy sala była pusta, czy jak później dosyć zapełniona, na podejście pani/pana trzeba było bardzo długo czekać, co jak wiadomo jest irytujące, szczególnie w przypadku gapienia się przez 10/15 minut na brudny talerz po zjedzonym daniu. .
Nie wymagajmy za dużo, ale można by też od czasu do czasu się uśmiechnąć, a to im nie za bardzo wychodziło.
A co z jedzeniem? Było. Było takie sobie. Żurek mimo celebracji nalewania do talerza nie wypadł przekonująco, był po prostu nijaki. Policzki wołowe poprawne, chyba w tym towarzystwie broniły się najlepiej, ale najsłabiej było z deserami, mus z białej czekolady udawał wprawdzie czerwone jabłko, nie to było jednak problemem, a to że nie miał żadnego smaku, a zjadaczka zostawiła go w spokoju po pierwszej łyżce.
Kolega Włoch walczył dzielnie z wuzetką, ale udało mu się dojść do połowy i też się poddał.
Szyszka z topinamburu taka sobie. Forma wyszukana, ale treść słaba i tak chyba trzeba też opisać całą restaurację lub bardziej dosadnie jak mawiała moja babcia; szczęk, brzęk, a w dupie pusto!
I jeszcze jedno, dobrze wiem, że rachunek w restauracji może wynieść każdą sumę. Problem w tym, żeby dostać za to chociaż zbliżoną wartość serwisu, smaku, wrażeń. Tutaj rachunek wyniósł prawie 700 zł, bez wina i dodatkowych napojów. W mojej ocenie taka wysokość temu miejscu nie przysługuje.
Za to widoki przez duże połacie okien wyborne. Widać Plac Zamkowy i króla Zygmunta, który zagląda przez okno i mówi; po jakiego ch..a zbudowali tu ten barak, nie lepiej było zostawić ten swojski parking? I król pewnie ma rację, poziom usług podobny, tylko cena dużo wyższa.
.