Korzystając z warszawskiej edycji Fine Dining Week poszliśmy wypróbować nieznaną mi kompletnie restaurację Mood. Taki strzał.
Sztywne dwa 5-daniowe menu degustacyjne, wersja wegetariańska i dla morderców. Zapisaliśmy się na dwie, żeby spróbować możliwie szerokiej palety.
Miejsce bardzo nienachalnie luksusowe i stylowe. Główna sala w podziemiu z gotyckim sklepieniem z czerwonej cegły. Stoliki minimalistycznie eleganckie i na szczęście drewniane. Nie ma białych obrusów i platerowanych sztućców, ale jest przyjemnie i niewyniośle. Można nawet powiedzieć, że romantycznie, ale w dobrym stylu.
Miła pani kelnerka robi co trzeba i tak szybko jak trzeba, ustalamy napoje, komu który zestaw i jedziemy.
Na początek tatar z białego halibuta i multikolor z buraków. Tatar z halibuta doskonale delikatny, rybny a yuzu czyli rodzaj pomelo
oraz wasabi nadają białej tłustej rybie lekkość i japońską nutę co razem wychodzi bardzo ciekawie i pięknie się komponuje.
Gorzej z moją przystawką bo warzywa są generalnie poprawne, ale ani chrzan ani zioła nie dają takich zakrętasów jak tatar.
Może to nie ta pora roku? Następnie przychodzi Veloute z rukwi wodnej i absolutne odkrycie, tę roślinę omijałem zawsze szerokim łukiem bo kojarzyła się kapustnie i mdło, a tu krem z niej zrobiony osiągnął bliskość zupnego ideału. Orzech włoski (nie laskowy, jak w karcie) i trufla idealnie pasowały i zamykały danie w cudowną całość smaku. Będę próbował zrobić coś takiego w domu chociaż pamiętam, że wszelki próby takiego naśladownictwa nie osiągały poziomu wzorca.
Piotrosz z sałatką z kraba sponiewierał moją tezę, że w Warszawie nie da się zjeść dobrej ryby. Znowu doskonały wybór dodatków dał rybie świeżość smaku i ogólną zamykającą się w całość kompozycję. Natomiast warzywna tempura dobra, lub nawet bardzo dobra, ale jednak nie tak dobra jak bym chciał – patrz kilka wersów wyżej o multikolorze z buraków. Oba dania mają natomiast ewidentnie po mistrzowsku zastosowane smaki i dodatki dalekowschodnie.
Biodro jagnięce, banalne ale rozpływa się w ustach, tego nam zjadaczom potrzeba. Znowu doskonałe pomysły na zastosowanie dodatków. Podobnie z pieczonym w soli selerze, choć gdybym mógł zamieniłbym chętnie to na biodrówkę.
Finis coronat opus czyli deser z matchy, białej czekolady, sezamu i waty cukrowej całość dzieła naprawdę i niezwykle udanie wieńczy.
Miłą pani kelnerka opowiadała o wciąż młodym, ale doświadczonym szefie kuchni p. Marcinie Przytule. Pan Marcin zdobywał jak widać powyżej dobre doświadczenia także w Chinach i chwała mu za to. Tak trzymać i będzie bardzo dobrze i najlepiej. Mood daje jakiś rześki wiatr na naszą warszawską, trochę już nudną i przewidywalną gastronomię, gdzie panuje syndrom palonego masła, egzemplifikacji
nudnej i powtarzanej do znudzenia w wielu restauracjach mody. Daję to innym szefom jako materiał do przemyślenia, jak mawiał Standartenführer Max Otto von Stirlitz.
Trzeba na pewno do Mood’a wrócić sprawdzić tradycyjne menu, a tym razem po kolacji nasz mood był doskonały.
.