Czuję się nieco dziwnie, bo piszę o jedzeniu i gastronomii, a właśnie wczoraj ogłoszono zamknięcie wszystkich restauracji, a kilka dni wcześniej kin i teatrów. Właśnie jesteśmy w oku koronawirusowego cyklonu, który jak pokazują przykłady innych krajów, w Polsce dopiero się rozpędza. Z drugiej strony, jak pisał poeta -„Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija” I znowu będziemy jeść 🙂 Trochę to smutne, ale przecież to nie pierwszy raz. Były już inne sarsy, świńskie i kacze grypy, szalone krowy i jakoś przeżyliśmy, to może i tym razem się uda. Jest tylko pytanie o poniesione na wojnie straty, a te mogą być duże. W każdym razie było tak, że dwie krowy na ławce w parku zabawiały się rozmową. Jedna pyta drugiej – ty, a słyszałaś o chorobie szalonych krów? A pytana na to – nic mnie to nie obchodzi, jestem helikopterem.
Wracając to codzienności w czasach zarazy, to celebrowaliśmy w ostatnią niedzielę Dzień Kobiet. Z tej szacownej okazji udaliśmy się do restauracji Elixir by Dom Wódki przy ulicy Wierzbowej. A tam piękne, nowoczesne wnętrze, wygodne stoliki i krzesła oraz pełne ściany przeróżnych wódek i innych szlachetnych alkoholi. Idealnie na walkę z zarazą.
Nie to jednak głównie podniosło mnie na duchu, a późniejsze wydarzenia, składające się z czytania menu, wyboru i konsumpcji właściwej. Bo to proszę Państwa nic innego, jak najprawdziwszy comfort food. A comfort food to zjawisko poznane, a w rzeczywistość nazwane w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 70 tych XX wieku. To właśnie wtedy dowiedziono, że jedzenie pozytywnie wpływa na nasz nastrój, nawet wtedy gdy nie odczuwamy głodu. Chodzi o tradycyjne dania, które mają dla jedzącego sentymentalne konotacje. Zazwyczaj to potrawy z dzieciństwa, przypominające smakiem, zapachem i wyglądem, dawne, dobre czasy i osoby np. babcię, mamę, ciocię. Czyli dawnych wspomnień czar. W Eliksirze to właśnie robią klientom – comfort food w bardzo profesjonalnej i dosyć nowoczesnej odsłonie.
I tak na początek miła pani kelnerka podała Nóżki w galarecie, zwane kiedyś meduzą. Do tego chrzanowa panna cotta, mus zapieczonego czosnku i emulsja z majeranku. Wierzcie mi, to nie było tylko ładne, to było baaardzo dobre. Po prostu.
Drugi początek, to Kozi ser z gruszką. Do tego sporo składników, może za dużo, ale jakoś sobie nie przeszkadzają i całość wchodzi doskonale.
Dania główne to Golonka, podana z kapustą z koperkiem, pomidorami, karmelizowaną śliwką, ziemniakami z majerankiem i cudem niezwykle tu pasującym, czyli lodami chrzanowymi. Zwróćcie uwagę na formę tej golonki, to walec składający się z samego dobrego. A w środku wygląda jeszcze lepiej. Nie można tu pominąć specjalności zakładu, otóż Dom Wódki jest, jak się chwali jedyną w świecie, a na pewno pierwszą, która wine pairing zamieniła na vodka pairing i do każdego dania proponuje dobór nie wina, a wódki właśnie. W tym przypadku Elixir z dzikiego chrzanu pasował idealnie.
Drugie drugie danie to De Volaille z białą truflą. Kiedyś uchodziło za bardzo eleganckie, ale trudne do prawidłowego wykonania. Chodziło o to, żeby z kurczęcego piersiątka zwinięty rulonik nie wypuścił zamkniętego w środku masła, dopóki zjadacz nie otworzy go nożem i widelcem. I tu się to absolutnie udało. Do tego było delikatne, smaczne, a składniki rulonika seksownie figlowały w ustach.
No i desery. Ptyś Grand Marnier wspomagany kremem waniliowy z likierem Grand Marnier, lodami z białej czekolady i konfiturą z pomarańczy i moreli.
Oraz karmelizowane Śliwki z palonym masłem podane w babcinym, miedzianym rondelku z kruszonką, nalewką ze śliwki węgierki i lodami. Oba desery były pyszne, zwieńczyły dobre smaki poprzednich dań swoimi słodkimi, ale ta słodycz nie zapychała cukrem kubków smakowych biesiadników. Brawo!
Miejsce dobre, szlachetne i z pomysłem. Następnym razem trzeba jechać bez samochodu, bo bogactwo wódek i nalewek śni się teraz po nocach. A kiedy to będzie? Tego nikt oprócz samej zarazy nie wie. Tak jak i nikt nie wie, kiedy znowu pójdziemy do teatru. Teraz jednak w ramach kontynuacji celebracji Najważniejszego Święta w roku, udaliśmy się do sąsiedniego Teatru Narodowego, na przedstawienie japońskiego dramaturga Yukio Mishima, pod tytułem Madame De Sade. Polecam, choć jak się okazało po spektaklu, jego ocena była zasadniczo odmienna, a linia podziału przebiegała dokładnie według różnic płci. Według pana, to Markiz De Sade był ofiarą kobiet, według Pani, było zupełnie odwrotnie.
.